Fitzcarraldo
Heroiczno-tragiczny wysiłek tego herzogowskiego Don Kichota jest tyleż fascynujący, co całkowicie bezużyteczny. Spektakularny pomysł przetransportowania statku drogą lądową, w którego urzeczywistnieniu pomagają mu Indianie, jest wprawdzie szaleńczy, ale jednak o krok od zrealizowania. Herzog zdaje się wskazywać, że mimo różnic cywilizacyjnych cel jednoczący przybysza z dalekiej Europy i pierwotnych mieszkańców zielonego piekła jest tożsamy. Pragnienie wybudowania w dżungli gmachu opery i przebłagania złych duchów rzeki, stawiają białego boga i tubylców na jednej płaszczyźnie głęboko metafizycznego pojmowania porządku świata. Jakby dla przeciwwagi Herzog portretuje trzeźwo myślących potentatów kauczukowych. Ich świat jest światem realnym i konkretnym, zasadzającym się na jasno i zrozumiale określonych zasadach, podczas gdy świat Fitzcarralda jest jedynie namiastką rzeczywistości, wyrazem jego głęboko introwertycznej świadomości, istniejącej poza ramami wyznaczanymi przez realia życia. Rzeczywistość, w której żyje, jest onirycznym pomostem zawieszonym między jawą a snem. Jednak ta szaleńcza idée fixe obciążona jest grzechem pychy, grzechem arogancji i pyszałkowatego zadufania w swą moc okiełznania natury w jej najbardziej wybujałej i groźnej formie. Dlatego też bohater z góry skazany jest na klęskę, tyleż efektowną co – mimo wszystko – budującą.